
Wpadł mi ostatnio w ręce album ze zdjęciami Eugena Atgeta zatytułowany
Paris. Chociaż może wpadł to złe określenie, ponieważ leżał na półce już od paru lat (mamo do jasnej cholery, trzeba było mnie nim zdzielić po łepetynie i kazać oglądać), a ja przechodziłem obok niego nieświadomie pewnie kilka razy dziennie.

Atget żył w latach 1857 - 1927. Spędził ponad 30 lat na dokumentowaniu Paryża przełomu wieków, który przepoczwarzał się akurat w coś nowszego i modniejszego, wypluwając stare, sypiące się kamienice i nikomu nie potrzebne ciemne zaułki.
Atget z aptekarską dokładnością i ogromną cierpliwością tworzył niezwykłą dokumentację ulic, budynków, parków, wystaw sklepowych, wózków, pojazdów, wnętrz, zdobień oraz ludzi, którzy zamieszkiwali tą przestrzeń. Unikał fotografowania klasycznych widoków i nowych elementów miejskiego pejzażu. W 1920 roku napisał: "Mogę powiedzieć, że posiadam cały stary Paryż".

"Dokumenty dla artystów" - tabliczka na jego drzwiach zdradzała przeznaczenie jego zdjęć - czysto użytkowe, bez jakichś artystycznych ambicji (które rezerwowali dla siebie w tamtym okresie
piktorialiści).

Jego fotografie nie są jednak zwykłymi dokumentami, które przekazują nam tylko kształt, fakturę, odcień, przeznaczenie - niektóre są bardzo osobiste. Każda fotografia jest w pewnym sensie osobista, ponieważ to fotograf wybiera czas i miejsce, wpycha mały kawałek rzeczywistości trwający przelotną chwilę na jakiś mniej lub bardziej nowoczesny nośnik, ale wybitny fotograf dołącza do tego jeszcze coś - coś co sam chce przekazać, emocje i uczucia. W tym momencie dokument staje się osobisty.

Ktoś gdzieś kiedyś (co za nadmiar informacji) powiedział, że fotografia sprawia, że jesteśmy wszyscy turystami. Google, wspaniałe przedłużenie mojej pamięci (chociaż nie wiem czy można przedłużyć sobie coś tak krótkiego) powiedziało, że cytat Susan Sontag brzmi tak:
"The camera makes everyone a tourist in other people's reality, and eventually in one's own."
Zastanawiałem się co to właściwie znaczy i ciągle do końca nie wiem. O jakiego turystę właściwie chodzi? Czy to pozytywne, czy pejoratywne określenie? Czy mówimy o grupie ślizgających się po powierzchni doświadczenia Japończyków, którzy pstrykają fotki gdzie popadnie żeby móc się chwalić, że byli gdzie popadło, czy może turysta oznacza kogoś kto rzeczywiście stara się zrozumieć, dotrzeć do sedna, przeżyć i doświadczyć?

Tak nawiasem mówiąc, może Japończykom to wystarcza i naprawdę przeżywają wyjątkowo głębokie zrozumienie wszystkiego? Zresztą, dla mnie Japoński turysta to tylko takie wyrażenie. Sam bywam często Japońskim turystą.

Kim jednak jest turysta w rzeczywistości innych ludzi? Mówimy tu o świecie fotografa, czy o świecie ludzi, których fotografuje? Zdjęcia bowiem pozwalają nam spróbować zrozumieć obie stronach aparatu - zwiedzić ten malutki wycinek czasu i przestrzeni wybrany przez fotografa z jakiegoś konkretnego powodu oraz jednocześnie dowiedzieć się czegoś o samym fotografie, o tym konkretnym powodzie.

A co to znaczy, że w końcu stajemy się turystą we własnym świecie?
Znowu mi się cytat przypomniał - tym razem z "Podróży z Herodotem" Kapuścińskiego:
"(...) inne światy to zwierciadła, w których przeglądamy się my i nasza kultura. Dzięki którym lepiej rozumiemy samych siebie, jako że nie możemy określić swojej tożsamości, dopóki nie skonfrontujemy jej z innymi."

Co prawda "inne światy" Kapuścińskiego dotyczą obcych kultur, ale czyż nie podobnie jest z naszymi własnymi, prywatnymi światami? Jeżeli poprzez zdjęcia innych staje się turystą, kimś kto stara się zrozumieć rzeczywistość otaczającą innych ludzi, to może mogę w końcu zrozumieć rzeczywistość, która otacza mnie? Może dzięki temu mogę w końcu zrozumieć samego siebie? Może mogę nawet odkryć również przy okazji zaskakującą prawdę, że rzeczywistość ludzi na zdjęciu i mój świat tworzą jedną całość i problemy, bolączki i tragedia ze zdjęcia, to również tragedia mojego własnego świata, tego, w którym przebywa mój własny tyłek.
Wolę myśleć, że turysta w cytacie Susan Sontag, to nie turysta zamknięty na doświadczenie, obojętny, skupiony na sobie, którego myśli nie wychodzą poza sztywne ramy wyznaczone przez jego dotychczasowe doświadczenie, to nie ktoś kto patrzy, ale nie widzi, robi zdjęcie, które staje się substytutem zachwytu, ale go w rzeczywistości nie czuje, jest w danym miejscu, ale jakby go tam nie było. Jednak czy to nie ona napisała, że zdjęcia zobojętniają nas na świat, odrealniają naszą rzeczywistość?

Atget jest człowiekiem mijającego wieku (niespełnionym aktorem). Jego technika i warsztat fotografa należą już do przeszłości - jest staroświecka, przestarzała, odchodzi powoli do lamusa - podobnie jak stary Paryż, który najbardziej porusza na jego zdjęciach. Ludzie podobno namawiali go do zmiany techniki, co pozwoliłoby zapewnić odbitkom większą trwałość, ale on odpowiadał tylko: "Nie wiem jak to zrobić".

Czy Atget czuje nostalgię za odchodzącym światem XIX w., którego metaforą mogą być te sypiące się kamienice wołające o remont albo rozbiórkę?
Czy współczuje kloszardom, zbieraczowi szmat, dzieciom wyglądającym ciekawie zza okna walącego się budynku?

Jego zdjęcia cechuje mnogość szczegółów. Wszędzie można znaleźć ślady codziennego życia - wózki, miotły - jakby gdzieś za fotografiami była ukryta inna rzeczywistość.

Niektóre zdjęcia można oglądać bardzo długo. W końcu zauważa się tyłek konia stojącego w poprzek ulicy, albo to, że głowa w odbiciu Atgeta to głowa patrzącego na niego zza drugiej strony drzwi mężczyzny.

Polecam bardzo dobry
artykuł Mariusza Hermanowicza. A na deser
spacerek po wystawie i
ciekawy projekt zestawiający stare zdjęcia z naszą aktualną rzeczywistością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz